poniedziałek, 30 stycznia 2012

Wyspa (nie bezludna)

     Aby tradycji stało się zadość pokażemy Wam, jak wyglądają banknoty belizejskie. Belize jest członkiem brytyjskiej Wspólnoty Narodów i głową państwa jest tu brytyjska królowa Elżbieta II. Stąd jej wizerunek z jednej strony wszystkich tutejszych banknotów.


     Na odwrotnych stronach tych kolorowych pieniążków znajdziemy elementy charakterystyczne dla tego niewielkiego państwa.






    Chociaż co poniektórzy nasi czytelnicy zaczęli zgadywać kolejne państwo, do jakiego się udamy, to jeszcze chwilę pobędziemy w Belize ;-)
     Nigdy nawet nie pomyśleliśmy, że będziemy mieszkać kilka dni na wyspie, otoczeni turkusem Morza Karaibskiego. Pobyt na jakiejkolwiek wyspie zawsze kojarzył nam się z bardzo dużymi pieniędzmi, których posiadaczami nie jesteśmy. A tu się okazało, że to kompletna bzdura! Trafiliśmy na wyspę Caye Caulker, położoną 3 km na północ od Belize City. Noclegi są tu o wiele tańsze niż na lądzie, dookoła wszystko co do życia potrzebne. Teraz jest tu środek sezonu turystycznego, więc w innym terminie pewnie jest jeszcze taniej. Są i bardziej luksusowe hotele i restauracje, jeśli ktoś ma grubszy portfel. Nam wystarczy niewiele, a słońce, plaże i turkus wody wynagradzają inne niedogodności. Przypłynęliśmy tutaj wodną taksówką.


     Caye Caulker jest niedużą wyspą. Ma zaledwie siedem kilometrów kwadratowych powierzchni. Mieszka tu ok. 1300 osób. Jest szkoła, malutkie kościoły, lotnisko, port, sklepy, hotele i restauracje.




    Mottem mieszkańców wyspy jest "GO SLOW", czyli zwolnij, wyluzuj, jak czegoś nie zrobisz to świat się nie zawali ;-) Żyj z uśmiechem!


     I tak tutaj wszyscy funkcjonują - powoli, leniwie, bez pośpiechu... Plaża, trawa, hamak, piwko, reggae, pogawędka... Niektórzy na ciągłym wspomaganiu od babci zielarki i z przyklejonym uśmiechem ;-)




     Podoba nam się tu bardzo i wpadliśmy w pętlę "nicnierobienia". Cieszymy się możliwością bycia tu i teraz, piaskiem plaży, turkusem morza i ciepłem słońca...



     Jeszcze się stąd odezwiemy ;-)))

piątek, 27 stycznia 2012

Adios Mexico

     Przyszedł czas rozstania z Meksykiem. 
     Autobus mamy późnym wieczorem, więc zostawiliśmy plecaki w hostelu i mamy jeszcze cały dzień do zagospodarowania. Jest tu dużo parków rozrywki z niezliczonymi atrakcjami, ale nie są w naszym zasięgu finansowym. Jedziemy więc na kolejną plażę złapać jeszcze trochę słońca. Późnym popołudniem łazimy po ulicach centrum Cancun. W jednej z nich zrobiło się tłoczno i wszyscy podążają w jedną stronę. No to idziemy zobaczyć, co się tam dzieje.
     Uliczka prowadziła do dużego placu z amfiteatrem, gdzie właśnie odbywał się miejscowy festyn. Stragany, restauracje obwoźne i ceratkowe, zabawy dla dzieci i pokazy tańców regionalnych z różnych stanów meksykańskich. Lepszego pożegnania z Meksykiem nie mogliśmy sobie wyobrazić! Prawdziwa impreza dla tubylców, a nie jakieś tam sztuczne wydumki dla turystów. Tak lubimy najbardziej! Trudno opisać klimat takiego wydarzenia. Po prostu trzeba to zobaczyć, przysiąść na ławce, poobserwować ludzi, poczuć zapachy, nasycić oczy kolorami, posłuchać rozmów i śmiechów... Niewielu turystów przewija się w tłumie, więc miejscowi też nie czują się skrępowani i zachowują się naturalnie. I nie potrzebują do dobrej zabawy tysiąca budek z piwem, jak to w polskim zwyczaju festynowym ma miejsce.
     A pokazy tańców były zachwycające! Muzyka meksykańska z chwilami lekko kubańskim zabarwieniem. No i te kolorowe, falbaniaste suknie! Cudo!




     Patrzyliśmy na to wszystko zauroczeni, ale trzeba było się zbierać po bagaże i iść na dworzec autobusowy. Jednak niezaplanowane pożegnanie z Meksykiem było takie jak cały kraj - radosne, kolorowe, uśmiechnięte , pozytywne. O brudzie i cwaniakach postaramy się szybko zapomnieć...



     Zmęczeni całodziennym upałem i wieczornymi wrażeniami szybko zasnęliśmy w autobusie. Obudziliśmy się tuż przed granicą z Belize. Przejście graniczne USA-Meksyk wyglądało tragicznie, jak i cała odprawa. Możecie sobie to przypomnieć tutaj
     Granica Meksyk-Belize w Santa Elena jest już bardziej cywilizowana, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Celnik w okienku stwierdził, że nie mamy zapłaconego jakiegoś podatku i nie możemy przekroczyć granicy. A jest około czwartej rano i mamy wykupione bilety autobusowe. Tłumaczymy, że nic nie wiedzieliśmy o tej opłacie. Przy wjeździe nikt o tym nie poinformował, mieliśmy kilka kontroli dokumentów w autobusach i też wszystko było w porządku. Tego już panu nie mówimy - czytaliśmy coś na ten temat w internecie, ale nie były to najświeższe wpisy, więc uznaliśmy, że może coś się zmieniło, skoro nikt nic nie mówi. No ale w porządku. Skoro jednak nadal to działa, to zapłacimy i po problemie. Kilka osób z autobusu też tego nie ma, płacą na miejscu i jadą dalej. Ale nie my! Nie wiedzieć czemu, my musimy wypakować bagaże i zostać na granicy do rana, aż otworzą bank! Żadne prośby nie pomagają. Miły anglojęzyczny celnik tłumaczy kolegom naszą sytuację, że nie wiedzieliśmy, ale chcemy zapłacić, że zapłaciliśmy za autobus... Nie! Mamy wypakować bagaże i już! Ludzie z autobusu zaskoczeni sytuacją, zwłaszcza ci, którzy kilka minut wcześniej uiścili opłatę u celnika. Kierowca autobusu nagle cofnął się w rozwoju i przestał rozumieć angielski, nie będzie się do tego mieszał. Kij mu w ...! Nie poznaliśmy powodu ani przepisu, na podstawie którego zatrzymano nas na granicy. I nie chodziło tu o łapówkę, bo za dużo ludzi w to wszystko się zaangażowało. Trudno... Pomachaliśmy odjeżdżającym współpasażerom... Odmachali nam z wyrazami współczucia na twarzach i niezrozumieniem sytuacji w oczach. My też nie rozumiemy...
     Do otwarcia banku mamy 5 godzin. Anglojęzyczny celnik wskazuje nam metalowe ławki, na których możemy się przespać i udostępnia nam służbową toaletę. W sumie jedyny równy gość w tym miejscu i widać, że nie podobała mu się ta cała sytuacja. Plusem jest temperatura - środek nocy, a my nawet nie wyjmujemy śpiworów. Chętnie byśmy się nawet nieco rozebrali do spania ;-)
     Słońce zaczyna mocno przygrzewać już z pierwszymi promieniami i nie da się dłużej spać. Siadamy więc na ławkach i czekamy. Niebawem zaczyna się zbierać kolejka Meksykanów ze stosami dokumentów. Pewnie też są zdani na humory celników... W międzyczasie pojawia się obwoźna śniadaniownia, w której kupujemy zawinięte w liście kukurydzy danie z kaszki kukurydzianej. Tanie, pyszne i sycące. Nic innego do jedzenia nie mamy, no bo przecież nie można żywności przewozić przez granicę. Przyglądamy się, jak działa to przejście graniczne. Nie jesteśmy w stanie go rozpracować. Wszyscy chodzą we wszystkie strony, niektórzy jadą autami gdzieś dookoła, inni drugim przesmykiem. Jednych legitymują, innych nie. W sumie taka sama wolna amerykanka jak i na przejściu z USA, tylko w ładniejszej otoczce. Dobrze, że bank (czytaj: mini okienko kasowe) jest na granicy i nie musimy wracać do najbliższego miasta. Na szczęście nie kazali nam płacić kary za nieterminowe opłacenie podatku, które powinniśmy podobno zrobić w ciągu 7 dni od wjazdu na teren Meksyku. Tylko kto to wiedział? Mniejsza o to... 
     Zapłaciliśmy. W okienku czeka na nas nasz anglojęzyczny celnik, podbija papiery, przeprasza za całą sytuację i życzy udanej podróży. Całe zamieszanie nie z naszej winy, ale musieliśmy za to zapłacić czasem, niewygodnym metalowym "łóżkiem" i utratą biletu autobusowego. Aha! Jeszcze rano przy okienku okazało się, że jednak powinniśmy mieć w paszportach stempelki z granicy z USA, których żaden celnik nie chciał nam tam wbić. Ale nasz "anioł stróż" powiedział to cichutko i machnął ręką. Ufff! Dobrze, że nie kazali nam wracać przez cały Meksyk po głupi stempelek ;-)
     Granicę pokonujemy więc pieszo. Przez most, strefę przygraniczną i w końcu do znaczka "Welcome to Belize".


     Belizejscy celnicy wstemplowują nam pobyt na 14 dni i już. Jesteśmy w Belize, o którym wcześniej naprawdę niewiele słyszeliśmy. U "koników" tuż za siatką zmieniamy meksykańskie peso na belizejskie dolary, wsiadamy do kolejnego rozklekotanego autobusu i jedziemy do najbliższego miasteczka - Corozal. Tu przesiadamy się do autobusu jadącego do Belize City.
     Jedzie z nami trójka młodych Argentyńczyków, którzy podążają do Gwatemalii. Oni z kolei koczowali   cały weekend pod namiotem u celników belizejskich, aż pojawi się osoba odpowiedzialna za wydawanie wiz, które oni potrzebują. Chore to wszystko i głupie, no ale co zrobić? Na celników nie ma rady...
     Za oknami autobusu non stop dżungla i niewielkie wioski z drewnianymi domkami. U nas tak kiedyś wyglądały kurniki na wsiach. Mieszkańcy Belize to głównie Murzyni, Mulaci i Metysi, więc dookoła mamy czarnoskóre towarzystwo. Upał niemiłosierny, więc w Belize City wysiadamy nieco ugotowani na miejscowym dworcu autobusowym.


     Od porannej kaszki kukurydzianej nieco zgłodnieliśmy, więc rozglądamy się za jakimś jedzonkiem. Jeżeli pisaliśmy, że w Meksyku jest brudno, to grubo się myliliśmy. Tu to dopiero jest "meksyk". W ceratkowej knajpie kupiliśmy ryż z fasolą, kurczakiem i sałatką plus szklanka wody gratis. Pyszne to było, tylko dookoła łaziły karaluchy i inne robactwo. No i jedna fasolka w porcji Grzesia też miała nóżki ;-)
     Teraz nocleg. Wszystko wygląda, jakby za chwilę miało się rozpaść. Chociaż Belize City było kiedyś stolicą tego państwa, to absolutnie nie wygląda dobrze. Chociaż ma to nawet swój urok.




     Po drodze spotykamy jednego z pasażerów autobusu, który musieliśmy opuścić na granicy. To on nas poznaje i pyta, o co w tym wszystkim chodziło. Też stwierdza, że nie rozumie takiego niepotrzebnego cyrku, no ale cóż zrobić? Tak bywa... Wskazuje nam miejsce, gdzie znalazł przyzwoity nocleg i dzięki temu szybko możemy zrzucić bagaże w hotelowym pokoju. Upał i nocne przygody wyczerpały nas mocno...
    Nazajutrz idziemy połazić po mieście, bo nic konkretnego do zobaczenia tu nie ma. Za to na ulicach sporo dredziaży w każdym wieku. Zostaliśmy też poinformowani, których uliczek unikać, no chyba że chcemy kupić narkotyki. Nie, nie chcemy. Ale zapach "trawy" rozpoznajemy kilkakrotnie, a i rozmydlona wesołość niektórych osób wskazuje na częste spożycie ;-)
     Z lepszych czasów pozostał tu atrakcyjny budynek sądu i malownicze porty z przystankami wodnych taksówek.




     W Belize City nie ma potrzeby ani przyjemności zostawać dłużej. Ale wiemy już, dokąd udamy się dalej. Teraz Wam tego jednak nie zdradzimy ;-)

Cancun

     Jeszcze 40 lat temu Cancun było małą, rybacką wioską, otoczoną przez dziewiczy las. Ktoś wymyślił jednak, aby w tym miejscu stworzyć miasto turystyczne, będące silną konkurencją dla Acapulco. Tak też się stało. Obecnie jest to ogromna maszyna zapewniająca turystom z całego świata wakacje na każdą kieszeń. 
    Najbardziej rozwinięta jest część miasta zwana Zona Hotelera. Istnieją tu "wszystkomające" hotele, sklepy, restauracje, plaże, agencje turystyczno-wycieczkowe. Nieopodal jest oczywiście lotnisko. Wszystko na wysokim i najwyższym poziomie.




     Cudowne plaże, turkusowe wody Morza Karaibskiego oraz gwarancja dobrej pogody - to wszystko jest zapewnione. 




    Wszyscy pracownicy strefy hotelowej mówią po angielsku, ceny podawane są w dolarach amerykańskich i ta waluta jest tutaj honorowana, a nawet oczekiwana. Całość profesjonalnie zagospodarowana i zadbana. Czyściutko jak nigdzie wcześniej.




     Znaleźliśmy tu też takie czarne cacko.


     
     Właściwie jednak nie czuliśmy się tu jak w Meksyku. Dla nas był to amerykański kurort, w którym często słychać było język rosyjski, niemiecki, polski i polisz-inglisz. Ceny w centrum miasta, poza strefą hotelową, to zupełnie normalna bajka - dla ludzi z niekoniecznie grubym portfelem. No i tutaj jest Meksyk, a nie sztuczny twór. Przyjeżdżaliśmy tu z naszego taniego (acz sympatycznego) hostelu tylko na plażę, aby popluskać się w tej karaibskiej wodzie.




     Przesyłamy Wam z tego miejsca kilka klimatycznych obrazków i dużo słońca w środku zimy ;-)




     A teraz przygotujcie się na mocną dawkę koloru niebieskiego we wszystkich możliwych odcieniach.



środa, 25 stycznia 2012

Kukulkan, czyli Zielony Pierzasty Wąż

     Po wyjściu z naszego "cudownego" autobusu poczuliśmy podmuch naprawdę gorącego powietrza. A to dopiero dziewiąta rano. Szybka kawka i śniadanie na krawężniku. Trzeba znaleźć jakieś miejsce noclegowe i dojść do siebie po długiej podróży. Upał nie ułatwia nam zadania, a i plecaki jakieś dziwnie ciężkie. Po wizytach w kilkunastu miejscach decydujemy się zostać w jednym z hosteli nieopodal centrum Cancun. Oczywiście zasypiamy dwie minuty po wejściu do pokoju.
     Drzemka była nam potrzebna, ale teraz trzeba coś zjeść. Po paru minutach od wyjścia z hostelu znajdujemy ciąg ceratkowych jadłodajni. Pizza! Tak dawno nie jedliśmy pizzy, że chyba się skusimy. Wygląda apetycznie, kilka rodzajów do wyboru, sprzedawana na kawałki, cena rozsądna. Jak wynika z fotobaneru reklamowego najbardziej opłaca się wziąć cztery różne kawałki. Idealnie - po dwa na głowę, akurat pojemy! Do tego anglojęzyczny sprzedawca, więc można się normalnie dogadać bez używania rąk. Pan, a właściwie młody chłopak, podaje nam każdy kawałek oddzielnie na świstku papieru. Chcemy od razu zapłacić i spokojnie zjeść, ale sprzedawca mówi, że zjemy to zapłacimy. W porządku. Nie raz już tak kupowaliśmy, więc widocznie to taki zwyczaj. Pizza rzeczywiście przepyszna i duże porcje. Zadowoleni ponownie podchodzimy do kasy. Coś za mało reszty dostaliśmy... No i tutaj niespodzianka! Koleś skasował nas czterokrotną wartość ceny podaną na banerze reklamowym. Tłumaczymy mu, że absolutnie się na to nie zgadzamy, bo na zdjęciach jest co innego, a on nam nie dopowiedział, że to jest cena za kawałek. Ot, taki meksykański "chłyt małketingowy". Koleś idzie w zaparte, że wszystko jest oczywiste, on nie widzi problemu i nie odda nam pieniędzy. Wkurzeni do granic możliwości karzemy mu wezwać policję. Próbuje to scedować na nas, ale nie odpuszczamy. W końcu zadzwonił, coś tam pogadał po hiszpańsku i powiedział, że mamy czekać na policję. Nam się nie spieszy...
     Podjechało trzech uzbrojonych policjantów, żaden nie zna angielskiego, ale wykazują dużą chęć do porozumiewania się. Pokazujemy więc zdjęcia i ceny na banerze reklamowym i opowiadamy całą sytuację. Kropką nad "i" jest fakt, że koleś nie chciał pieniędzy przed konsumpcją. W tym momencie policjanci patrzą na siebie porozumiewawczo i dla nich wszystko jest jasne. Gówniarz chciał nas czterokrotnie skroić i tyle! Na szczęście policjanci są uczciwi i rzeczowo oceniają sytuację. Tłumaczą kolesiowi, że ma oddać kasę i w przyszłości sprostować informację dotyczącą oferty lokalu. Do niego jednak nic nie dociera i cała sytuacja mocno się przedłuża. A jak jest policja i afera, to są i gapie. No i tak z gromadki podchodzi do sprzedawcy kolejny cwaniak i daje mu pieniądze, aby miał nam z czego oddać. Policjanci też mają dosyć gówniarza i przymykają na to oko. My dostajemy kasę, policjanci mają spokój i już. Dziękujemy im za pomoc i każdy idzie w swoją stronę. Sprzedawca pizzy pewnie nie jednego turystę już skroił w ten sposób i pewnie jeszcze nie jednego tak nabierze. Tym razem mu się nie udało, ale taki początek wizyty w Cancun budzi w nas lekki niesmak... No cóż...
     
     Idziemy dalej zorientować się, jak dojechać stąd do kolejnej atrakcji, którą chcemy zobaczyć w okolicy. Okazuje się, że taniej będzie wykupić całodniową wycieczkę z przewodnikiem, niż samodzielnie płacić za przejazdy i bilety wstępów. Po rozeznaniu cen umawiamy się z Oskarem z agencji turystycznej, że przyjdziemy rano i kupimy u niego taki pakiet za ustaloną cenę. Tymczasem zakupy w markecie i powrót do hostelu. Zimne piwko dla regeneracji i zaspokojenia pragnienia ;-)
    Rano wypłacamy pieniążki z bankomatu i idziemy kupić wybrany pakiet wycieczkowy. Oskar poznaje nas z daleka i już wyciąga kwitki do wypisania wycieczki. Miło, wesoło, szybko. Tylko kwota się nie zgadza! O nie! Nowy dzień i kolejne cwaniactwo. Oskar zapewne stwierdził, że zbyt dużo nam opuścił i teraz próbuje nam doliczyć jakiś podatek do całości, co znacznie zmienia kwotę końcową. Amerykanie i Kanadyjczycy pewnie się na to łapią, bo u nich podatki zawsze doliczane są dopiero przy kasie. Nam przez miesiąc pobytu nikt nie doliczał nigdzie podatków, więc wiemy z całą pewnością, że w Meksyku tak to nie działa. Mówimy Oskarowi, że wczoraj nic nie wspomniał o podatku i to nie w porządku z jego strony, co teraz chce zrobić. W takim razie bardzo dziękujemy za jego usługi, kupimy wycieczkę gdzie indziej (a konkurencja ogromna!) i odchodzimy. Zrobiliśmy kilka kroków, kiedy słyszymy nawoływania Oskara, aby do niego wrócić. Zadzwoni do kierownika (aha!) i zapyta, czy może nam nie doliczać podatku. Nie wiemy z kim rozmawiał, ale nagle podatek nie był konieczny. Upewniliśmy się jeszcze raz, czy aby na pewno wszystko o czym wcześniej mówił nadal będzie w tej cenie, zapisujemy to na odwrocie rachunku i stajemy się posiadaczami wycieczki fakultatywnej do Chichen Itza. Wycieczek zorganizowanych bardzo nie lubimy, ale względy finansowe nas przekonały.

     Z Cancun do Chichen Itza jest niemal 200 km drogi. Drogi przez wielkie nic, dookoła tylko gęsta roślinność i nieliczne domki indiańskie. W autobusie międzynarodowe towarzystwo zebrane z całego miasta. Pilot opowiada więc po hiszpańsku i po angielsku - czegoś się więc dowiemy. 
     Kaan kuum w języku Majów oznacza "gniazdo węży" i prawdopodobnie stąd miasto wzięło nazwę. Patrząc za okna autobusu to bardzo przekonujące uzasadnienie. Zanim jednak dotrzemy do celu naszej wycieczki czeka nas po drodze kilka atrakcji.
     Pierwsza to kąpiel w cenote. A cóż to takiego "cenote"? To rodzaj naturalnej studni utworzonej w skale. Woda w nich jest zazwyczaj bardzo czysta, gdyż zostaje przefiltrowana przez pokłady skalne. Na półwyspie Jukatan jest tego mnóstwo. Niektóre mają lustro wodne na powierzchni lądu, inne schowane są pod ziemią. Wtedy jest to takie jaskiniowe jeziorko. My przyjechaliśmy właśnie do takiego podziemnego cenote.
     Na powierzchni wyglądało mało atrakcyjnie, ale po zejściu kamiennymi schodkami w dół okazało się fantastyczne. Ogromna jaskinia, z otworem w "suficie" przez który docierały promienie słoneczne i cudnym, turkusowym jeziorkiem z orzeźwiającą wodą. Aby było bardziej "atrakcyjnie" dla turystów na kamienistej scenie utworzonej na tafli wody odbył się krótki występ indiański. Po nim można było zrobić sobie fotki z jego bohaterami. Dla nas to za dużo cyrku i pozostaliśmy przy kąpieli i podziwianiu cudu natury. Nieczęsto można się wykąpać pod ziemią.




     Po krótkim orzeźwieniu w cenote pojechaliśmy do "punktu sprzedaży pamiątek". W międzyczasie pilot sprytnie opowiadał co najlepiej kupić, jakie pamiątki są najbardziej ciekawe i generalnie - jak zostawić tam najwięcej pieniędzy. Namioty z suwenirami pomieściły wyroby z całego Meksyku. To nic, że kupujący je tutaj turysta nie będzie miał zielonego pojęcia, z jakiego regionu pochodzą. Przecież to pamiątka z Meksyku! Ceny zawrotne, w dolarach amerykańskich oczywiście. Ubawiliśmy się zacnie obserwując wkręconych przybyszy z zieloną walutą.
     Tuż obok bazarku restauracja i wliczony w cenę obiad. Z tradycyjnych potraw (które miały przeważać) były tylko tacos. Reszta to tradycyjny bufet amerykański. Ale najedliśmy się do syta. Aha! Napoje nie były wliczone w cenę, ale nawet nas o tym uprzedzono. Po drodze można było kupić wszystko, ale nie napoje.  My starym polskim sposobem zabraliśmy prowiant ze sobą. A gdzie inni mają więc kupić choćby wodę przy takim upale? Oczywiście u kierowcy autobusu!!! Świetnie zaopatrzone turystyczne lodówki serwowały każdy rodzaj napoju, łącznie z piwem. Chętnych nie brakowało, a kieszeń kierowcy szybko wypychała się podczas kolejnych postojów  "waszyngtonami". Pełna organizacja i dbałość o klienta ;-)
     Podczas obiadu pomiędzy stolikami odbywały się jeszcze pokazy regionalnych tańców, ale według nas bardziej przeszkadzały w spokojnym posiłku niż go urozmaicały.
     No i tak w połowie dnia, zmęczeni upałem, nadgadatliwością i nadopiekuńczością pilota dotarliśmy do Chichen Itza. Ufff! A przecież tylko o to nam chodziło...

     Chichen Itza to już kolejne prekolumbijskie miasto, które dane nam będzie zwiedzić. Powstało około 450 roku, najlepszy okres miało w X-XI wieku, a w XV wieku zostało opuszczone. Zamieszkiwane kolejno przez Majów oraz Tolteków połączyło obie kultury. Zbudowano je właśnie tutaj, ponieważ liczne cenote zapewniały ciągły dostęp do wody. Nie ma tu rzek, a deszcz pada rzadko. Cenote wykorzystywano też do obrzędów rytualnych i składano w nich ofiary, także z ludzi.
     Najbardziej rozpoznawalną budowlą Chichen Itza jest Świątynia Kukulkana.


     Kukulkan to bóg i władca czterech żywiołów. Wyobrażenia głów Pierzastego Węża (Kukulkana) strzegą wejścia do świątyni, znajdującej się na szczycie piramidy.


     We wnętrzu tej piramidy znajduje się mniejsza piramida, do której wejście widać na tym zdjęciu.


      Dostęp mają do niej tylko nieliczni archeolodzy. W Chichen Itza nie można nawet wejść na budowle, jak to było w innych miastach. Wszystko jest poodgradzane i czujnie strzeżone przez pracowników strefy archeologicznej. 
     Motyw węża widoczny jest też w innych miejscach.


     Symboliczne są też płaskorzeźby przedstawiające jaguara.



     Platforma czaszek prawdopodobnie służyła niegdyś do wystawiania na niej odciętych głów jeńców nabitych na kije. Dookoła niej wyrzeźbiono setki czaszek.


     Duże wrażenie robi Świątynia Wojowników otoczona grupą Tysiąca Kolumn.


     Na samej górze widać półleżącą postać zwaną Chac Mool. Trzyma on w rękach talerz, na którym podczas rytualnych obrzędów składane było jeszcze bijące ludzkie serce.


     Wszystko to w zasięgu wzroku na Piramidę Kukulkana, którą obfotografowaliśmy ze wszystkich stron.




     Najbardziej jednak podobało nam się świetnie zachowana arena sportowa do gry w piłkę.  Jej wymiary to ok. 166 x 68 metrów. Gra nazywała się Ullamaliztli i polegała na przerzuceniu przez kamienny pierścień gumowej piłki, którą można było odbijać tylko biodrem, udem lub łokciem. Niby nic, ale piłka ważyła nawet do 4 kg, a kamienny pierścień znajdował się na wysokości 4 m. Poza tym Majowie nie byli wysokimi ludźmi (półtora metra wzrostu to już było dużo).




     Szczegółów tej gry nie rozpracowano do dzisiaj. Wiadomo tylko, że przerzucenie piłki przez pierścień oznaczało wygraną, zaś kapitan zwycięskiej drużyny w nagrodę tracił głowę (dosłownie!).
     W symbolice ludów Mezoameryki boisko oznaczało Wszechświat, piłka to Słońce lub Księżyc, a sama gra była wyrazem niepewności losu i przypadku decydującego o życiu lub śmierci.
     Wszystkie budowle na terenie Chichen Itza były świetnie zaprojektowane i misternie wykonane. Akustyka ogromnego boiska czy efekty dźwiękowe wywołane przez klaskanie w dłonie (stojąc w odpowiednich miejscach) przyprawiały wszystkich o zdumienie i niedowierzanie. Jak setki lat temu mogło powstać coś tak dopracowanego? Do tego wszystko opiera się na nieludzkiej wiedzy astrologicznej, kalendarzu i skomplikowanej symbolice. I to robi wrażenie! Wizualnie jednak bardziej podobało nam się Teotihuacan i Palenque. Chichen Itza oczywiście warta jest zobaczenia, ale obowiązkowo z przewodnikiem. Bez tego byłaby mało interesująca.
     Wyczerpani wycieczką fakultatywną wróciliśmy późnym wieczorem do hostelu. W nocy śniły nam się piramidy Majów.